
Czego nauczyły mnie psychodeliki?
W dzieciństwie cały czas chodziłem, jakby śniąc na jawie. Moje życie w 80% składało się z wyobraźni. Coś pięknego. Tak jakbym wyśnił sobie swój świat. Potem, nie wiem kiedy, ta magia znikła. W głowę coraz bardziej wkradała się dorosłość, trzeźwa do bólu. Musiałem być przytomny i miałem coraz więcej spraw na głowie, więc wyobraźnia to dziś 2% mojego życia. Zeszła na drugi plan, może nawet na trzeci. Coraz bardziej szaro… rutyna… przeciętność… odczułem to na długo przed ukończeniem osiemnastki. Szkoła przyszyła mnie do tego świata jak guzik do koszuli. I było ze mną źle, pod względem psychicznym. Nie czułem sensu, radości życia, ani nic takiego. Gdzieś po prostu przepadło całe piękno. Uświadomiłem sobie, jakie to wszystko jest mdłe i gorzkie, ale nie popadłem w melancholię, bo wolałem szukać sposobu, by wewnętrznie się „ożywić”. I znalazłem.
Mirystycyna
Od razu mówię, że byłem młody i głupi 😀 Gdzieś w Internecie wyczytałem, że po muszkatołowcu korzennym podobno „jest faza jak po marihuanen”, tylko że długa. Przekonałem przyjaciela. Tydzień później ścierałem orzechy na tarce. Konsumpcja… czekanie… nic. Nie było efektu. Trzy tygodnie później kolejna próba… czekanie… siedem godzin i nic.
Wróciłem do domu. I wtedy się zaczęło. Było dosłownie jak we śnie, ale jednak ze świadomością osoby trzeźwej. Czułem nurt myśli w głowie, może nawet coś więcej- calutkie swoje ciało. Zacząłem oglądać serial. Dwa odcinki, z których nic nie pamiętam… bo wpadłem w jakiś trans, po czym zostałem przeniesiony do wnętrza własnej głowy, tak to mogę określić. Czułem swoje ciało, ale i czułem się w swoich wspomnieniach, tak jakbym je od nowa przeżywał. Jakbym był między jawą a snem, pewnie wam się zdarza na kilka sekund czasem w nocy. Widziałem swoje bardzo wczesne dzieciństwo i co chwilę w głowie pojawiała się myśl: O, pamiętam to! Oooo to też! Jak mogłem zapomnieć!- było po prostu świetnie. Do momentu, aż wyszedłem z transu. W gardle ogromna susza. Oczy czerwone i piekące, w głowie jedno wielkie „JAK?”, nie wiem zupełnie, gdzie jestem… zastanawiam się, dlaczego siedzę w tym szpitalu od wczoraj…. a nie, to mój pokój… siedzę od dwóch godzin… cooo? Jakim cudem…. idę spać…- na tym skończyła się pierwsza przygoda.
Potem wielokrotnie ponawiałem próby z gałką, ale nie polecam- za dużo męczenia się. Co mi dała mirystycyna? Przede wszystkim emocje. Ekstazę. Odczułem potęgę swojego umysłu. Pierwsza myśl rano: -To było po prostu kozackie! Jest jeszcze tyle do odkrycia, tyle stanów, o których nic nie wiemy!- od tamtej pory za cel życia miałem „podróżowanie” po odmiennych stanach świadomości. Muszkatołowiec zupełnie przywrócił magię światu, otoczkę niesamowitości i świeżości. Znów miałem motywację, znów miałem zapał. Pomyślałem wtedy- skoro istnieją tak piękne stany, życie ma sens. Zrozumiałem, jak ulotna jest granica między snem a jawą. Zrozumiałem, że czas jest cholernie względny. Zrozumiałem, że mamy w sobie coś pięknego. I że są narzędzia, aby wejść do własnej głowy i szukać piękna. Są psychodeliki.
THC
Druga konfrontacja z odmiennym stanem świadomości to zielony susz indyjskiej bogini. Zaciągałem dym jak szalony. Czekam dwie minuty- nic. Smutek na mojej twarzy. Idziemy do kuchni- czekam. Pytam przyjaciela, kiedy klepnie. Mówi, że zaraz już powinno łapać. Nagle… zaczynam czuć, jakbym się rozpływał po jakimś świecie pełnym…pustki. To było tak niesamowite uczucie, że jedyne co mi wtedy przyszło na myśl, to (oprócz przekleństwa na k) przeciągłe ooooooo!
Taki też dźwięk z siebie wydałem, niech wiedzą… przyjaciel odpowiedział krótko- No i już weszło.- A na mojej twarzy pojawił się pełen zachwytu uśmiech. Nie sądziłem, że da się po niej czuć cos tak… nie z tej ziemi. Później już nigdy nie udało mi się mieć takich wariacji, a uwierzcie, że wiele razy z nią obcowałem. Marry pokazała mi, że to ja jestem panem swojego świata. No bo skoro tak wiele zależy od perspektywy, dlaczego by nie próbować jej zmieniać na korzystną, gdy zajdzie taka potrzeba? Udowodniła mi, że życie ma wiele tajemnic, motywując tym samym do przemyśleń i szukania wiedzy. Pozwalała przez chwilę czuć się kimś więcej niż tylko człowiekiem.
Z drugiej jednak strony bardzo srogo uczyła pokory. Miała mistyczny urok, pozwalała zrozumieć mi swoje emocje, łączyła wyobraźnię z realnym światem, trochę inaczej niż muszkatołowiec, co nie znaczy, że gorzej. Wszystko wyostrzała- dotyk przede wszystkim. Ale i słuch. Smak. Wzrok i węch. W ten sposób nauczyła mnie widzieć urok w prostych rzeczach. Cieszyć się obiecaną chwilą. I dziękować za to, co się ma.
Salvinorin-A
Zdecydowany, pełen potęgi, władczy, przerażający- tak można go podsumować. Ten kosmiczny wehikuł do zupełnie pokręconych lotów, nauczył mnie najwięcej. Nie policzę, ile razy po spaleniu ekstraktu z szałwii, czułem, że umieram. Raz miało to formę „wycinania mnie” z tego świata, tak jakbym był suwakiem, a w głowie tylko jedna myśl: PRZYSZLI PO MNIE! Nie wiem kto, ale ich czułem ;D Innym razem tak, jakbym się rozpłynął, rozproszył tak kompletnie, po pokoju. Czucie się w zupeeeełnie innym świecie niż nasz. W jakimś chaosie. Bezmiarze. W miazdze własnych myśli. Momentami euforia zrozumienia.
Uczucie, że jestem wieloma osobami. Albo takie, że jestem wizjami, które widzę. Skoki od absurdalnej paniki, do olbrzymiego zachwytu i dumy. Od „o kur**, umieram! :o” do „Ooooooo kuuurrrr**, umieeeraam! :D” W jakiś dziwny sposób te wszystkie podróże poza ciało, że tak to ujmę, a nawet poza czas, przestrzeń i logikę pozbawiły mnie lęku przed śmiercią. No niby wiesz, że to tylko „halucynacje” spowodowane psychodelikiem, ale są one jeszcze prawdziwsze niż prawda. Realniejsze niż cokolwiek, co do tej pory czułem. I takie przeżycie zostawia w głowie jedną myśl: obok nas musi być coś więcej. Inne światy, inne życia, inne wymiary.
Musi, bo tam byłem, hehe. Szałwiowe rycie bani doświadczeniami z pogranicza absurdu, takimi nawet nie do opisania, totalnie zmniejszyło moją podatność na stres. Skoro potrafiłem przejść przez tak ciężkie rzeczy, przejdę przez wszystko. Zwiększyło moją pewność siebie, gdyż czuję się w ogromny sposób wyróżniony, że mogłem przeżyć to, co przeżyłem. Stanąć po drugiej stronie lustra. Oprócz tego mogłem zdystansować się do problemów, spojrzeć na wszystko na prawdę z każdej możliwej strony i rozważyć, czego tak naprawdę chcę w życiu. Szałwia to okrutna szamanka, która brutalnie, acz skutecznie uświadamia, jak mały jesteś i jak potężny i wielki jest świat. Doceniasz życie jak cholera, gdy wreszcie staniesz z powrotem na ziemi. Gdy znajdziesz grunt pod nogami.
Dietyloamid kwasu lizergowego – LSD
Ostatnią pozycją na mojej liście „odhaczonych” jest LSD. Bardzo specyficzne doświadczenie, taka płynno-falowa symfonia przyjemności odczuwalna na ciele. Ogromny śmiech, bardzo jasne i wyraźne kolory, pojawianie się różnych wzorów i zakrzywień w polu widzenia…na pierwszy rzut oka- zwyczajny odlot. Jest jednak w kwasie cos, co nie pozwala mi nazwać żadnej chwili pod jego wpływem „zwyczajną”. To jego specyficzna aura, taka dziecinna prostota i jednocześnie alchemiczna tajemnica.
To fakt, że pozwala zauważyć inny wymiar piękna. Jest jak brama do świata, gdzie dosłownie wszystko jest boskim dziełem, doskonale zaprojektowanym, by nas cieszyć. LSD było dla mnie nowym podkładem nadziei i wiary w sens istnienia. Jak taki magiczny papierek, który raz na ruski rok przypomni Ci, że świat jest cudem. Pozwoli się tak po prostu nacieszyć za wszystkie czasy, wszystkim tym, co istotne, a niezauważone.
Powyższy tekst nie zachęca do eksperymentów z psychodelikami, jest jedynie zbiorem moich doświadczeń i luźnych przemyśleń. Każda osoba jest inna i każda indywidualnie przeżywa działanie poszczególnych substancji.
Leave a reply